Moja Mama i ja. Miłe przedpołudnie przy kawusi i niekończących się dyskusjach o jedzeniu… zdrowym jedzeniu. Przypomniało nam się, jak moja babcia, a jej teściowa, ku naszej wrednej prześmiewczej radości, na wszystkie nowinki kulinarne mówiła: „nie będę tego jadła, moja mamusia tego nie gotowała”. Zwykle zdanie „Trudno, pies zje” działało cuda i babcia ładnie zjadała cały obiad.
Czy jednak miałyśmy rację nabijając się z dawnych nawyków żywieniowych? Jakimś cudem nasze prababcie i babcie dożywały w zdrowiu późnego wieku (wszystkie moje prababcie dożyły ponad setki). Choć, gdy tak się zastanowię, to określenie „nawyki żywieniowe” chyba jest trochę nie na miejscu biorąc pod uwagę ogromną biedę, jaka panowała na wsi za dziecięctwa, czy też nastolęctwa moich/naszych przodków. Jedli to, co sami sobie wyhodowali (i czego nie zdążyły zeżreć robale), biała mąka była „rarytasem” zabieranym przez różnych zbirów okupujących nasz kraj, więc naszym dziadkom nie zostawało w zasadzie nic poza otrębami (ach, jakie teraz to modne i zdrowe). Niczego się nie wyrzucało – każdy produkt był wykorzystywany doszczętnie. I tak np. mleko – co nie zostało zabrane i wypite świeże – kwaśniało, co skwaśniałe nie zostało wypite do gotowanych ziemniaków, było zjadane w postaci sera. Sposobem na konserwację warzyw było kiszenie. Zimą zjadało się to, co zostało ukiszone popijając wodą z kiszenia. A świniobicie! Cóż to było za święto. I znów, co nie zostało zabrane, było przetwarzane do ostatniej kosteczki. Bejcowane, suszone, gotowane. Gotowało się zawiesiste kolagenowe buliony na kościach i chrząstkach. Nie jadało się łososi, tuńczyków i innych dziwolągów, tylko nasze polskie pstrągi, sumy i karpie. Nikt o smażeniu na wymyślnych olejach nie słyszał (o ile słyszał o jakichkolwiek olejach).
Za czasów kartek na żywność, większość mojej rodziny żywiła się warzywami i owocami z działki moich dziadków. Jadało się pierogi z ziemniakami (tak, tak), borówkami, śliwkami, zalewajki z domowego zakwasu i najróżniejsze dziwne kluski. Makaron też był domowy. Babcia latem/ wczesną jesienią bunkrowała się w kuchni i robiła przetwory na zimę – głównie kompoty i kiszonki. Nawet parę razy zabrała się za własne wino –cóż… wychodził jej świetny ocet. Nikt z nas nigdy nie cierpiał na otyłość, nadciśnienie, a termin „Hashimoto” pewnie nawet nie istniał. No ok… jedna babcia nieco utyła, ale podejrzewam, że to przez nagłą miłość do czekoladowych, tudzież czekoladopodobnych za czasów komuny, pralin.
Nie było mowy o tabletkach na: zakwasznie, RLS, halitozę, bolące stawy. Nikt z naszych przodków nie zajadał się egzotycznymi nasionami i owocami o dziwnej nazwie, mających ponoć magiczne działanie. Biorąc pod uwagę wiek, jaki osiągnęli moi dziadkowie i stan ich zdrowia śmiem przypuszczać, że intuicyjnie zapewnili sobie optymalne ilości mikro i makroskładników (kolejne modne określenie), nad którymi obecnie głowią się naukowcy i pseudonaukowcy, wymyślając coraz to nowe diety i systemy żywieniowe. Może warto zastanowić się nad powrotem, choćby w części, do produktów naturalnie występujących w naszym klimacie, a zamiast łyknięcia tabletki „na odkwaszenie”, łyknąć sobie solidną szklankę wody spod kiszonych ogórków?