Wczoraj wieczorem dopadł mnie wyjątkowo sentymentalny, choć w sumie nie wiem, czy ten stan w moim przypadku można określić „wyjątkowym”, nastrój. Siedziałam sobie w domu, popijałam zupełnie przyzwoite Bordeaux i oglądałam zdjęcia i filmy z naszej wycieczki do Japonii. Muszę przyznać, że tęsknię za tym krajem bardzo.
I tak oglądając zdjęcia z Osaki trafiłam na fotkę osoby własnej, wcinającej ptysiową „bułeczkę” z obłędnym kremem.
A było to tak:
Mieliśmy z M zwyczaj, że nie jadaliśmy hotelowych śniadań, tylko zawsze wynajdywaliśmy jakąś knajpkę w najbliższej okolicy. Jednak wiadomo, z łóżka bez wypicia kawy nie wychodzę, a dodatkowo dzień był wtedy wyjątkowo paskudny – ciemno, lało, wiało, więc M ulitował się i poleciał do najbliższego 7/11 po kawusię. Oprócz kawy przyniósł również „coś” do kawy. Małą bułeczkę. Najpierw go ofuknęłam, że co on to za paskudztwa mi przynosi, ale potem… no rozpłynęłam się. Coś cudownego, czego strasznie nam brakowało po powrocie do PL.
Mam w życiu wiele jedzeniowych słabości, ale ptysie i crème pâtissière należą do ścisłej czołówki. A połączenie tych dwóch pozycji… u lalala. Nie mogło się skończyć inaczej, jak próbą przywołania tamtego smaku. Z niesamowitym wręcz powodzeniem:
Składniki:
Ciasto:
80 g masła
250 ml wody
szczypta soli
180 g mąki
4 jajka
Krem:
500 ml mleka
100g cukru
75g mąki ziemniaczanej
6 jajek (żółtka)
30g masła
1 laska wanilii
3 nakrętki koniaku
Przygotowanie:
Ciasto:
Wodę z masłem i odrobiną soli zagotowałam. Umieściłam w misce robota kuchennego, dodałam przesianą mąkę i utarłam. Odstawiłam do ostygnięcia. Po wystudzeniu dodawałam kolejno jajka cały czas ucierając, aż do połączenia składników.
Gotowe ciasto umieściłam w rękawie cukierniczym i wyciskałam na blachę wyłożoną papierem do pieczenia „ptysie” o średnicy mniej więcej 2 cm. Należy pamiętać i pozostawieniu sporego odstępu pomiędzy ciastkami, gdyż ciasto ptysiowe „puchnie”.
Piekłam na rumiano pod koniec pieczenia sprawdzając stopień dopieczenia za pomocą wykałaczki w temperaturze 200 stopni, grzanie góra-dół, bez termoobiegu.
Krem:
Laskę wanilii przekroiłam na pół, nożem usunęłam ziarenka, a następnie wszystko (skórki + nasionka) dodałam do rondelka z mlekiem. Delikatnie zagotowałam. Wyjęłam „skórki” z wanilii. Należy uważać, żeby mleka nie przypalić, a jeśli lekko przywarło, do dalszej zabawy z kremem należy garnek umyć lub wymienić na czysty 🙂
Żółtka ubiłam z cukrem za pomocą miksera na puszysty kogel-mogel. Dodałam przesianą mąkę ziemniaczaną i ponownie zmiksowałam na gładką masę na najniższych obrotach miksera ręcznego.
Następnie, cały czas miksując powoli dolewałam gorące mleko. Gdy wszystkie składniki połączyły się, przelałam ponownie do garnka. Gotowałam na małym ogniu cały czas miksując (z niewielkimi przerwami) aż do osiągnięcia konsystencji gęstego budyniu.
Wyczytałam, że dobrze przykryć krem na czas studzenia folią spożywczą tak, aby dokładnie przywierała ona do powierzchni kremu celem zapobiegnięcia powstania grubego kożucha. Tak też zrobiłam. Krem wystygł, kożuch na wierzchu się nie zrobił. Zrobił się za to, nie wiem jakim cudem przy dnie. Nie, nie przywarło nic, ani się nie przypaliło. Po prostu zrobił się kożuch nie po tej stronie, co powinien. Jednak nie zrażona niczym wzięłam porządny blender i zblendowałam wszystko na aksamitny krem. Dodałam miękkie masło oraz koniak i zmiksowałam ponownie. Wstawiłam do lodówki, żeby krem mocniej stężał.
Upieczone ptysie nadziewałam kremem za pomocą szprycy cukierniczej.
Przyznam bez bicia, że crème pâtissière robiłam pierwszy raz w życiu i wyszedł rewelacyjny. Proporcje do kremu i patent z folią wzięłam z TEJ strony (bez koniaku – to już mój dodatek).
One comment on “Ptysie z koniakowym crème pâtissière”
Pingback: Tłustoczwartkowy SWEETSBOOK