Powiedzonko „piątek, piąteczek, piątunio” już tak weszło w krew, że praktycznie co piątek budziłam się właśnie z tą myślą. Jednak, gdy nadchodzi jesień, gdy dni stają się krótsze, a cienie dłuższe dopadają mnie różne refleksje. I tak zastanowiło mnie, co też takiego magicznego jest w tym piątku. Fakt, weekend za pasem, dwa dni odpoczynku, dwa dni przeznaczone niby tylko dla nas, dla rodziny, dla przyjaciół, a dla części to po prostu 2 dni bez często znienawidzonej pracy. Jednak mnie się tak ostatnio pomyślało, że to koniec kolejnego tygodnia, że jestem o tydzień starsza, większość rzeczy, którą przeżyłam w tym tygodniu już nigdy więcej nie zdarzy. Nigdy więcej nie spotkam ludzi, którzy stanęli na mojej życiowej drodze, nigdy więcej nie doświadczę danej emocji. No i ten do tej pory zawsze wyczekiwany piątek stał się jakimś takim symbolem nieodwracalnego końca pewnego etapu. Zresztą nawet stare powiedzonko mówi: „Piątek, zły początek”.
Drugim magicznym dniem jest za to poniedziałek… to właśnie znienawidzony poniedziałek powinien być tym super dniem, od którego wszystko się zaczyna. W zasadzie to każdy dzień powinien być poniedziałkiem, gdyż uważam, że nigdy nie jest za późno na zmiany, które mają sprawić, ze nasz życie będzie pełne i szczęśliwe, choć dla każdego to szczęście i spełnienie wygląda zupełnie inaczej.
Na koniec zostawiłam sobie „do rozważenia” weekend. Wszyscy czekamy na te dwa dni jak na zbawienie, bo chcemy odpocząć i jak pisałam wyżej spędzić ten czas z bliskimi. Czy jednak tak jest? Bo ja ostatnio mam wrażenie, że lwia część społeczeństwa nie potrafi odpoczywać. Nie potrafi się wyciszyć tak, by układ nerwowy miał jakoś okazję się zreanimować. Na sobotę zostawia się wielkie porządki, mycie okien, dzikie zakupy, potem szybko, szybko jakaś impreza, reset systemu, niedzielne dochodzenie do siebie i… o maaaatko, znów poniedziałek i znów „do roboty”. Przestaje mnie dziwić niechęć do poniedziałków, skoro po wielkich weekendowych planach, które miały być czasem na regenerację organizmu, podtrzymanie więzi i relaks części osób przydałby się tygodniowy urlop – choć nie jest wykluczone, że byłaby to tylko samonakręcająca się spirala zmęczenia, niewyspania i narastającej frustracji z własnego życia.
Od jakiegoś czasu uczę się korzystać z weekendów. Uczę się skutecznie odpoczywać. Zwyczajnie szkoda mi czasu… czasu na ciągłe zmęczenie. Np. ostatnio strasznie lubię wcześniej wstać w weekend, zrobić sobie kawkę i wypić ją z M w łóżku. Jest to dla mnie takie łapanie chwil („chwile ulotne chwytam, jak sygnał satelita…”). Lubię już mieć w miarę ogarnięte zakupy, żeby w weekend nie ganiać po sklepach z wywieszonym ozorem, wśród podobnie ganiającego zmęczonego i wkurzonego tłumu. Lubię nastawić dobre jedzenie (ostatnio triumfy święci wolno pieczona gicz wołowa, przepis niebawem), pójść na spacer, poleżeć i poczytać książkę, przejść się na jakiś festiwal/degustację, a wieczorem czekać na gości – no ktoś te moje gicze przecież jeść musi. Tak normalnie, bez pośpiechu, bez bzika, że coś jest niezrobione. I bez obłędu w oczach, że gdzieś nie zdążę. Trudno… najwyżej nie zdążę. Najczęściej świat się od takich rzeczy nie wali i nie popada w nagłą wojnę, śmierć i zniszczenie 🙂
Mam jeszcze swój własny sposób na relaks, a mianowicie rycie mojej działki. Ale akurat ja już taka jestem, że fizyczna praca na świeżym powietrzu, wśród śpiewu ptaszków sprawia, że moja Psyche odpoczywa najlepiej. Każdy z nas powinien mieć taką odskocznię, bez względu na to, czy będzie to machanie szpadlem, czytanie książki czy leżenie w hamaku i gapienie się w niebo. Wszystko, co sprawi, że nasz układ nerwowy odpocznie od ogromnej dawki bodźców sprawi, że będziemy wypoczęci, a poniedziałek przestanie nam się jawić jako dopust boży, a piątek jako zbawienie od tego dopustu. Także udanego weekendu wszystkim życzę. Odpoczywajcie! 🙂