Tutaj przywiodła mnie czysta ciekawość, ponieważ recenzje czytałam przeróżne. Mój M niegdyś zachwycony był klimatem, ponadto festiwalowe menu wyglądało niezwykle zachęcająco.
Restauracja jest podzielona na dwie części: Na górze, zaraz na poziomie wejścia jest „pijalnia” wina i coś na kształt trattorii, natomiast w piwnicach znajduje się część stricte restauracyjna, z takimi bajerami jak np. osobny salonik do palenia cygar z imponującą ilością tychże właśnie wynalazków. Aż przez chwilę pożałowałam, że rzuciłam palenie, gdyż oczami wyobraźni bardzo wyraźnie widziałam siebie siedzącą w głębokim fotelu z cygarem (lub choćby cygaretką) w jednej ręce i lampką wyśmienitego wina w drugiej (albo Bourbona). No, ale zejdźmy na ziemię. Po przekroczeniu restauracyjnego progu przemiła Pani kelnerka poprowadziła nas do części piwnicznej. Tym razem nie zaproponowano aperitifu, jednak dosyć szybko pojawiło się pierwsze danie z kolacji festiwalowej. Zaskoczyło mnie to, że tym razem na stolikach nie znalazła się kartka z menu, a każde danie miało być niespodzianką. Niby fajnie, ale A) nie cierpię niespodzianek, B) jednak nie wiedząc co się będzie jadło, nie bardzo dało się dobrać wino, a wine-pairingu nie było. I tak oto przy przystawce z ośmiornicy wylądowałam ze srebrnogórskim Cortisem 😉 I wiecie co? W życiu bym nikomu nie uwierzyła, że mógł to być doskonały wybór. OK, ale chodźmy stricte do jedzenia:
- Carpaccio z ośmiornicy / melon / mięta / oliwa orzechowa – no przyznam szczerze, że z tą przystawką wiązałam ogromne nadzieje i odrobinę się rozczarowałam. Ośmiornica faktycznie pokrojona ultra cieniutko, jednak cała potrawa była dla mnie nijaka. Marynowany melon – nie wiem w czym był marynowany, ale owe coś „wyssało” z niego cały smak. Całe danie przepięknie podane. W tym talerzu zakochałam się – muszę taki namierzyć 🙂
Jak wspominałam wcześniej ja do tego dania delektowałam się Cabernet Cortis, Srebrna Góra, 2015 podczas gdy M degustował Chablis, Christian Moreau, 2015. Cortis jak Cortis – znane mi wino, więc niespodzianki nie było, natomiast Chablis to po prostu średnio moja bajka. Zwyczajnie nijakie. - Pate z zająca / chips z domowego chleba / konfitura z porzeczek – pyszna rzecz. Pasztet mógłby być może odrobinkę bardziej „puchaty”, jednak w smaku – perfecto! Bardzo mi smakowało i z pewnością jeszcze nie raz tą przystawkę zamówię. Do tego dania oboje smakowaliśmy La Voliera, Primitivo Salento, Girolamo, 2014. Spasowało idealnie.
- Bulion z dzikiego gołębia / domowy makaron – wspaniała zupa. Bulion w pięknym kolorze, klarowny, bardzo wyrazisty w smaku. Idealnie zrobione domowe „kluchy” dopełniły kunsztu tej potrawy. No żywcem nie ma się do czego przyczepić. Tutaj nasze kubki smakowe odpoczęły od (nie)winnych rozpust 😉
- Makrela / risotto z groszkiem / Pesto z pietruszki – danie to mnie bardzo miło zaskoczyło. Zwykle znamy makrelę wędzoną, do śniadaniowego twarożku albo nawet i solo. Przyznam szczerze i bez bicia, że zwyczajnie nie miałam okazji jeść tej akurat ryby przyrządzony w inny sposób. A tu bach! Smażona! I to jaka pyszna! Bardzo dobre i przede wszystkim bardzo dobrze przygotowane mięso. Z chrupiącą skórką. Na samo wspomnienie tego odgłosu idealnego chrupania idealnie przypieczonej skóreczki żołądek przykleja mi się do kręgosłupa, a kubki smakowe wrzeszczą: CHCEMY WIĘCEJ!!! Strzał w dziesiątkę i z pewnością makrela w tej postaci będzie się w mojej kuchni pojawiała. Co do risotto – smaczne, jednak jak sam Pan kelner przyznał, to takie „nie do końca risotto”, gdyż wina ten ryż na oczy nie widział. Szczerze mówiąc, bardziej spasowałoby mi bardziej klasyczne podejście do tej potrawy (w tym przypadku dodatku), czyli gdyby ten ryż jednak odrobinę wina wypił. Tak to wyszedł ciuteńkę mdły. Ale całość oceniam bardzo pozytywnie i zaskakująco. Krótko mówiąc – będzie robione / zamawiane 😉
Do tego dania polecono nam Chardonay, Winnica Turnau, 2015 i… zakochałam się. Na amen, na zabój, całym moim serduszkiem składającym się do tej pory ze smoły i smalcu ze skwarkami. Teraz składa się ono jeszcze z tego wina. Będę o nim pisać w osobnym wpisie, gdyż jest ono warte zdecydowanie osobnej uwagi. - Creme brulee z koziego mleka / rozmaryn – dogodzić tym deserem jest mi dość trudno. Zawsze się czegoś przypierniczę. Ale tym razem chyba ktoś mnie zauroczył. Może to ta czerwona malinka? 😉 Idealny, gładziutki, delikatny, w należytej temperaturze, nieprzypalony z wierzchu, nienachalnie słodki. I do tego ten delikatny posmak koziego mleka i rozmarynu. Koza ma generalnie to do siebie, że rozmaryn lubi, jednak są to dwa bardzo intensywne i charakterystyczne smaki, które bardzo łatwo przyjmują formy dominujące. Tutaj wszystko zbalansowane w sam raz. Rozpływałam się w zachwytach tak, że sam był chyba nieco zaskoczony bo wiem, żem czepliwa zołza 🙂
Podsumowując tę trzecią festiwalową kolację: wyszłam ugłaskana, zaopiekowana, a przede wszystkim smacznie nakarmiona i adekwatnie „napita”. Jedyne, do czego mogłabym się odrobinę przyczepić to przystawka z ośmiornicy, która zwyczajnie do reszty menu nie pasowała, a i sama w sobie szału nie zrobiła.
Obsługa przemiła, profesjonalna jednak bez zbędnego zadęcia. Elegancki kelner w idealnie odprasowanej koszuli miły, uśmiechnięty i kolokwialnie mówiąc „ogarnięty”. Potrafiący powiedzieć coś o każdej potrawie i, przede wszystkim, potrafiący dobrać do niej odpowiednie wino w bardzo fajny sposób uzasadniając taki, a nie inny wybór. Można było bardzo sympatycznie podyskutować o tym, co ma się w kieliszku bez wrażenia spoufalania się. Tak, tak i jeszcze raz tak. Brawo!
Stoły przygotowane schludnie i tak jak lubię, czyli na blachę wyprasowany, śnieżnobiały obrus i świeże kwiaty. Ładne, czyste i w dobrym stanie zarówno szkło jak i zastawa. Jest to restauracja właściwie na każdą okazję. Na lunch, na „wino”, na romantyczną kolację, na mniej tudzież bardziej zobowiązujące spotkanie biznesowe. Wrócę tutaj na pewno jeszcze nie raz. Ta restauracja jako jedyna w moich oczach (oczywiście z tych testowanych) zasłużyła obecnie na miano „Fine”. No kurczę jednak da mi się jedzeniowo dogodzić 🙂 <3