Bezy, wino i papierochy – „Człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce”
Jak część z Was wie, a część właśnie się dowiaduje, nie zawsze byłam fit-człowiekiem. Ba! Zdarzył mi się w życiu epizod zdecydowanie nie-fit, zalany litrami alkoholu i nasiąknięty dymem z przeróżnych wyrobów tytoniowych. Jednak na pewnym etapie doszło do spięcia pośladów i zrobienia ze sobą gruntownych porządków. Obecnie żyję i jem zdrowo, ostro trenuję i w ogóle jest fajnie. Zdradzę Wam jednak pewien sekret… choć nie palę już (?) ponad 1,5 roku, to w sytuacjach kryzysowych (czytaj: stressss – na który nie jestem niestety zbyt odporna) we łbie zapala się czerwona lampka, a gdzieś tak w okolicach pod mostkiem włącza się to paskudne ssanie. W głowie zaś jedna myśl: aaaale bym zapaliła… Spokojnie, trzymam się dzielnie, jednak takie właśnie sytuacje uświadamiają mi coś strasznego. A mianowicie potęgę nałogu. Rzekłabym, że w tym przypadku to przecież „tylko” palenie papierosów. Ale nie chcę sobie nawet wyobrażać, co dzieje się w głowach ludzi uzależnionych od znacznie silniejszych środków psychoaktywnych jak choćby narkotyki. Taki papieros, to w sumie „tylko” papieros – nie zmienia postrzegania świata, nie przenosi do „lepszej rzeczywistości”, nie niesie ze sobą w sumie tak naprawdę żadnej przyjemności, a jednak czasem chęć zapalenia potrafi doprowadzić mnie do łez. Serio – bardzo rzadko, ale zdarza mi się z tego powodu zwyczajnie rozpłakać. Aż nie chcę sobie wyobrażać jak bolesne, fizycznie wręcz i psychicznie, musi być rozstawanie się z innymi, dużo straszniejszymi nałogami. Autentycznie przerażają mnie „demony”, jakie mogą zawładnąć umysłami. I w tym momencie „tylko papieros” przestaje być „tylko papierosem”. Choć nie zmienia postrzegania świata, jego barw, życie z nim wcale nie wydaje się być lepsze, a jednak tak zniewala. Zwyczajnie w pewnym stopniu zabiera człowiekowi wolność. I o tą wolność trzeba walczyć, a największa i najgorsza batalia jaką można stoczyć, to ta z samym sobą. Ja póki co wygrywam i mam nadzieję, że tak zostanie 🙂
I z perspektywy czasu mogę powiedzieć jedno: nie warto nawet zaczynać. Wszelkie nałogi to tylko takie „działanie pozorowane” dające iluzję, że pomagają przetrwać trudne chwile. Już kiedyś w felietonie na temat alkoholu (TUTAJ) napisałam, że przecież życie mamy tylko jedno i jest strasznie fajnie przeżywać je świadomie, bez uwieszonego u szyi nałogaska.
No dobra, a co z tym jedzeniem? Przecież to strona o jedzeniu (przynajmniej w zamierzeniu). Ano ostatnio było mi już tak strasznie źle, wpadłam w tak absolutną czarną rozpacz i niemalże w zatykającą dech w piersiach histerię, jaka to jestem biedna i jak strasznie bym zapaliła (taaa.. te pmsy mnie kiedyś wykończą – albo najbliżsi otrują, zabiją i zakopią w najczarniejszym lesie w najgłębszym dole żeby moje zombie przypadkiem nie wylazło), że postanowiłam nagrzeszyć jak jeszcze nigdy! Tak więc zrobiłam bezy i to z cukrem (!) i bitą śmietaną, pieczone jabłka z turbosłodką kruszonką cynamonową oraz kokosanki i… nażarłam się małpa kitu. Wszystko to utopiłam w czerwonym winie i wiecie co? Co prawda w połowie jednej bezy zemdliło mnie niemiłosiernie a jabłka z kruszonką następnym razem zrobię wersji bardziej „ludzkiej” (czytaj zdrowszej i na pewno mniej słodkiej), ale było warto. Raz na dwa lata taka uczta mnie, ani nikogo innego, nie zabije. Jedynie nad kokosankami się ulitowałam i machnęłam na ksylitolu. Wino? No cóż… przynajmniej było organiczne 😉
Nie miałam kaca – ani moralnego ani na szczęście fizycznego – bo jak w tytule – człowiekiem jestem i nic co ludzkie, nie jest mi obce. Jednak wolę w odmętach rozpaczy zeżreć, za przeproszeniem, bezę niż znów się „bawić” w zdecydowanie nieśmieszną zabawę w rzucanie palenia.
Kolejną bitwę z papierochem wygrałam 🙂 Da się? Da się! Tylko poddawać się wolno.
Przepisy niedługo tutaj, na www.kateskitchen.pl