Potraficie już zrobić takoyaki i okonomiyaki – zróbcie więc górę jedzenia, zaparzcie herbatę i przenieście się wraz ze mną w japońskie góry. Będzie długo… Zapraszam:
Po 3 dniach w głośnym, ruchliwym i pełnym świateł Tokio czekała nas chwilowa odmiana. A mianowicie pobyt w ryokanie, czyli tradycyjnym japońskim hotelu, w którym przed laty zatrzymywali się samurajowie. Z Tokio wyjechaliśmy shinkansenem do Odowary*, a potem… potem przesiadaliśmy już tylko w coraz mniejsze pociągi lokalne. Serio miałam wrażenie, że jeszcze chwila, a przesiądziemy się w riksze. Wysiedliśmy (jako jedyni z całego pociągu) na naszej stacji Tonosawa i dłuższą chwilę zastanawialiśmy się, co dalej… Wyobraźcie sobie moją minę – po jednej stronie las, po drugiej stronie las i przepaść, kosmicznie strome przejście nad torami i generalnie głusza. Ptaszki śpiewają, górski potok szumi, a my tkwimy po środku niczego z tymi kosmicznie ciężkimi walizami. Po pierwszym szoku rzeczywistość okazała nie tylko piękna, ale i łaskawa i już po kilku minutach i krótkim spacerze staliśmy przed naszym ryokanem Fukuzumiro. Zobaczcie sami:
Ponieważ do godziny logowania mieliśmy jeszcze mnóstwo czasu, zostawiliśmy jedynie walizki (wydobywając z nich co cieplejsze ciuchy przy okazji) i wróciliśmy na naszą mikrostację Tonosawa i pojechaliśmy w kierunku Góry Fuji. Co prawda szanse na zobaczenie jej w pełnej okazałości wynoszą zaledwie 30% w ciągu roku, ale byliśmy niezrażeni. Jednak, aby do niej dotrzeć, trzeba było przedostać się do wulkanu Hakone, który swój wybuch zaliczył nie na tak dawno temu, gdyż ok. 3000 lat temu. I tak jechaliśmy kolejno: ok. godziny malutkim pociągiem do stacji Gora, na której przesiedliśmy się w kolejkę torową-linową, a następnie wylądowaliśmy w kolejce linowej, wiozącej już do wulkanu. Gdy tak wisieliśmy nad ziemią, to ogromne wrażenie robiły praktycznie zupełnie wymarłe lasy, aż naszym oczom ukazał się taki oto widok:
Z całego krateru wulkanu wydobywają się opary siarki. Kłęby oparów. Smród niemiłosierny, a sama stacja i ścieżki wokół niej są dosyć często zamykane ze względów bezpieczeństwa. Nawet przed wejściem do kolejki otrzymaliśmy specjalne maseczki. Sama stacja jest miejscem mocno turystycznym, słynącym z możliwości zjedzenia „czarnych jaj”, które mają magiczne moce wydłużania życia. Jedno jajko i jesteśmy do przodu 7 lat. Czarny kolor skorupki zawdzięcza się gotowaniu jaj w okolicznych onsenach (gorących źródłach), jak się domyślacie oczywiście wyjątkowo bogatych w siarkę. Przyznam, że nie połasiliśmy się na nie 🙂 Pokusiłam się za to na… „Język diabła”. Inna nazwa na to „coś” to konnyaku: konjak, konjaku, ziemniak konnyaku, słoniowa bulwa, wężowa palma, lilia voodoo. Jest to roślina pochodząca najprawdopodobniej z Indochin, a „przystosowali ją do jedzenia” Japończycy ok. 2000 lat temu. Z rośliny tej jadalne są bulwy, mające niezbyt apetyczny wygląd nierównego buraka. Co ciekawe, spośród 130 odmian tej rośliny jadalna jest tylko jedna. Konnyaku ma jednak inną, niezwykle ciekawą właściwość, a mianowicie zawiera w sobie włókno zwane glukomannan. Jest to włókno rozpuszczalne w wodzie i najbardziej lepkie występujące w naturze. Absorbuje ono aż 100 razy więcej wody, niż ono samo waży, a to oznacza, że przy styczności z nią zamienia się w gęstą, żelową substancję, a w dodatku stabilną termicznie (czyli nie „rozkleja” się w czasie gotowania). Dzięki swoim właściwościom jest bardzo sycące i wykorzystywane w przypadku regulowania apetytu, szczególnie, gdy w grę wchodzi otyłość połączona z ogromnym uczuciem głodu. BA! Cudo to nie posiada praktycznie wartości odżywczych, a jego wartość kaloryczna oznaczona jest na poziomie 3 kcal/100g. Czyli praktycznie nic. Mąka z tej bulwy wykorzystywana jest to produkowania makaronu o nazwie shirataki, ciastek i służy jako zagęstnik. Zanudziłam teorią, to czas na wrażenia. 🙂 Ja język diabła jadłam postaci kuleczek gotowanych w mocno sojowym wywarze. Konsystencja interesująca – trochę jak połączenie takich twardszych „turkish delights” z szeroko znanymi nam żelkami tyle, że o smaku „sojowym”. Było to hmm… dobre… po prostu o lekkim smaku sosu sojowego 🙂
A Góry Fuji jak nie było, tak nie było. Szczerze mówiąc nawet nie bardzo wiedzieliśmy z której strony jej szukać. Dodatkowo niebo zasnuły chmury i zrobiło się naprawdę zimno. W myślach dziękowałam wszystkim mocom i bóstwom za to, że jednak zabrałam z walizki tzw. „swetrzysko” ** i… czapkę. 🙂 Wsiedliśmy do drugiej części kolejki i zjechaliśmy do jeziora Ashi (Ashi-no-ko). Stąd statkiem stylizowanym na piracką galerę popłynęliśmy w krótki rejs na drugą stronę jeziora.
Już wiedzieliśmy, że Fuji postanowiła nam dać prztyczka w nos i nie obdarzy nas swoim widokiem. Po wylądowaniu w porcie Hakone pokusiliśmy się jeszcze na ośmiornicę z grilla teppan – czyli z rozgrzanej blachy. Jak to określiłam – „guma do żucia o smaku sojowym”. Może byłam już zmęczona, a może zmarznięta, a może jedno i drugie jednak ośmiornica ta nie zrobiła na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia. Natomiast pan, który ją przyrządzał zaskoczył nas wiedzą o Polsce 😉 Po krótce parafrazując: „u was to zawsze zimno i nie lubicie Ruskich. My też nie lubimy Ruskich” 🙂
Złapaliśmy autobus przejeżdżający przez naszą mieścinę Tonosawa i po godzinnej jeździe staliśmy ponownie przed ryokanem Fukuzumiro
I tutaj zaczyna się opowieść o tradycji, luksusie, gorących źródłach, magicznym klimacie i nieprawdopodobnie dobrym jedzeniu…
Już po przekroczeniu progu hotelu człowiek przenosi się jakby w inny wymiar. W powietrzu unosi się zapach drewnianego budynku, a światło padające do wewnątrz jest jakby przydymione. Po pierwsze należy przebrać swoje obuwie na hotelowe kapciuszki. Grzecznie zmieniliśmy więc buty i tuż po „spisaniu” nas została nam „przydzielona” pani, która opiekowała się nami przez cały pobyt. To ona poprowadziła nas do naszego pokoju i to ona zajmowała się nami podczas posiłków. Ale po kolei…
Zasadą budowania ryokanów, czyli tradycyjnych gospód/hotelików było stworzenie miejsca jak najbardziej sprzyjającemu wypoczynkowi i regeneracji. Budynek więc od zewnątrz praktycznie pozbawiony jest okien, żeby odgrodzić gości od hałasu. Wewnątrz natomiast obowiązkowo znajduje się ogród japoński. Często jest to również po prostu kompleks budynków rozłożonych na planie prostokąta i połączonych ze sobą przejściami. Brama ryokanu zawsze jest masywna, drewniana brama pokryta pięknymi rzeźbieniami. I taki właśnie był Fukuzumiro.
Pani, pod której opieką byliśmy poprowadziła nas do pokoju gościnnego, którego podłogi były wyłożone matami tatami. Po tatami chodzi się wyłącznie boso i ich ilość w domu gospodarza wyznaczała jego majętność. Nasze „mieszkanko” składało się ze sporego przedsionka, w którym stał malutki stolik z akcesoriami do herbaty. Do kolejnego, głównego, pomieszczenia przechodziło się przez tradycyjne przesuwne drzwi zbudowane z drewnianych listewek wypełnionych cienkim papierem zdobionym przepięknymi malowidłami. Zresztą każda ściana mogła być drzwiami, a drzwi ścianą 😉 pełna modułowość. Wewnątrz znajdował się niziutki stolik i siedziska.
Czekał na nas również kosz z tradycyjnymi yukatami, w których chodzi się po hotelu. Jest to rodzaj takiego bawełnianego, luźnego domowego kimona. Wskoczyliśmy więc szybko w nasze nowe stroje, rozsiedliśmy się na swego rodzaju balkonie (również zabudowanym „modułami”, które można było otwierać/zamykać zgodnie z uznaniem) z widokiem na potok i las i popijając zieloną herbatę czekaliśmy na wielką ucztę i wizytę w onsenie…
c.d.n
* na stacji Odowara koniecznie należy odwiedzić informację turystyczną. Oferuje ona opcję 1, 2 lub kilkudniowych biletów uprawniających do przejazdów w okolicach Hakone wszystkimi środkami transportu, łącznie z kolejką linową oraz statkiem na jeziorze Ashi. Koszt takiego biletu to niecałe 5000 jenów. Sprawa bardzo opłacalna, gdyż w naszym przypadku sam przejazd do hotelu w jedną stronę/na jedną osobę wynosił ok. 1000 jenów. Daje to prosty rachunek 😉
** swetrzysko – wielki sweter w rozmiarze L, w którym tonę. Jest bury, brzydki i znoszony, ale najcieplejszy na świecie. Uratował moją zmarzlakowatą skórę w Japonii nie raz 😉