Kolejnym punktem naszej podróży było Kobe. Cała trasa z Osaki na miejsce trwała dokładnie 42 minuty. Niesamowite są te Japońskie pociągi. Pomijając fakt, że Shinkansen zasuwa z prędkością ok. 300 km na godzinę, to zawsze, ale to absolutnie zawsze są a) na czas, b) odjazd jest co do sekundy, c) zawsze skubane „parkują” idealnie przed „bramką do wsiadania”. Tym razem nie musieliśmy biegać po stacjach w poszukiwaniu środka transportu do hotelu, gdyż praktycznie spod naszego miejsca wysiadki odjeżdżał hotelowy autobus. Już jego okna widziałam bajeczny hotel wyglądający jak wielki wycieczkowiec. Nawet mi się nie śniło (a podczas jazd „pociągiem-pociskiem” usypiałam w 3 minuty od ruszenia), że moglibyśmy w nim mieszkać, a tymczasem podjechaliśmy wprost pod ten cud architektury (zasługa M <3). Budynek przepiękny również w środku, obsługa na najwyższym poziomie. Och i ach! Wówczas jeszcze nie mogliśmy się zalogować do pokoju, jednak concierge opowiedział nam, co w najbliższych godzinach warto jest zobaczyć.
A ponieważ wówczas żołądki przyklejały nam się do kręgosłupów z głodu (cóż za zaskoczenie) to pierwszą myślą była kobe. Wołowina kobe oczywiście. Być w kolebce i nie skosztować tego mięsa byłoby istną zbrodnią. Bez względu na koszty. Jeszcze w hotelu polecono nam dwie restauracje, jednak na miejscu okazało się, że do obu obowiązują wcześniejsze rezerwacje. Cóż zrobić – zdaliśmy się na mój wielki nochal, a że zatrzymał się on przed bardzo przyjemnie wyglądającą restauracją, specjalizującą się w wołowinie kobe, w której dodatkowo ceny przyprawiły o trochę mniejsze palpitacje serca i wyrzut sumienia na sam zapach, niż tych w polecanych przez hotel zdecydowaliśmy, że próbujemy. Wjechaliśmy windą 2 piętra do góry i naszym oczom ukazała się restauracja teppanyaki. Teppnayaki to styl w japońskiej kuchni charakteryzujący się przygotowywaniem potraw na tzw. grillu japońskim na oczach konsumenta. Samo słowo teppanyaki wywodzi się z dwóch wyrazów: teppan – oznaczającym metalową płytę oraz yaki – oznaczającym grillowane, smażone. W Japonii teppanyaki odnosi się do potraw przygotowywanych na metalowej płycie, np. okomomiyki, yakisoba, itp., a wyrafinowani kucharze potrafią zrobić prawdziwe show. I tak w „naszej” restauracji specjalnością były steki z wołowiny kobe. Wyglądała ona mniej więcej tak (restauracja, nie wołowina 😉 ), że przez środek pomieszczenia przebiegały dwie szerokie „lady”. Połowę „lady” (patrząc wzdłuż) zajmowały właśnie płyty do grillowania, druga połowę zaś stanowiły miejsca dla klientów. Zamówiliśmy interesujące nas części krowy (dwie różne), piwko i zaczęło się przedstawienie. Pierwszym punktem była obowiązkowa fotka z pucharem i nagrodą. Kucharz wytłumaczył nam , że to trofea za jakość mięsa, a ja po dziś dzień mam nadzieję, że M nie trzyma łapkach tabliczki z pięknie wygrawerowanym napisem „Jestem baranem” 😉
Przed nami pojawiły się porcelanowe talerze, na których kucharz umieszczał poszczególne kąski przygotowywanego przez siebie mięsa wraz z dodatkami. Owymi dodatkami były: prażony czosnek (coś wspaniałego do wołowiny), sól, sos sojowy oraz wasabi. Do kompletu oczywiście surówka, grillowane warzywa, tofu oraz na koniec grillowane kiełki. Harmonia dania i sposób przygotowania zachwycały, a ja z ręką na sercu nigdy nie jadłam tak pysznego steka. Prawdziwe niebo w gębie – tego po prostu trzeba spróbować.
Przyznam, że odrobinkę dręczyły nas ceny, bo choć niemałe, to korzystniejsze niż wszędzie wokół. Okazało się, że trafiliśmy na rodzaj stowarzyszenia chyba 20 restauracji, których głównym przesłaniem jest: „Marzenia trzeba spełniać i należy pomagać innym w ich spełnianiu”. Ich marzeniem jest poczęstowanie tym wybornym mięsem innych ludzi. Stąd też restauracje te mają swoich marchandów, którzy na aukcjach wołu kupują całe, kolokwialnie mówiąc, krowy, a następnie dzielą się nimi między sobą. Stąd możliwa jest względnie przyzwoita cena dla konsumenta. Cóż rzec. Fajnie! 🙂
Po popasie skierowaliśmy się z powrotem do hotelu, żeby się po pierwsze zalogować, a po drugie choćby przebrać przed dalszym zwiedzaniem. Przyznam, że po wejściu do pokoju prawie oniemiałam 😉 był wielkości takiej, że dało się w nim położyć (!) walizkę i jeszcze w dodatku ją otworzyć (!!). Ha! A nawet położyć i otworzyć dwie walizki na raz 🙂 Ba był takiej wielkości, że dało się wyminąć bez problemu z drugą osobą w przejściu 🙂
Po krótkim odpoczynku wybraliśmy się do tzw. „China Town”. W mojej ocenie, można zobaczyć, można pokosztować różnych cudaków (najczęściej przygotowanych na parze lub na mocno przechodzonym tłuszczu). Powiem krótko – nie moja kuchnia, nie mój styl. Do tego widok kaczek pieczonych w całości (takiej totalnej całości) zdecydowanie nie był najprzyjemniejszy.
Postanowiliśmy może czegoś spróbować w drodze powrotnej i mimo zapadającego zmroku poszliśmy do dzielnicy Kitano słynnej z domów w różnych stylach.
Po kilku godzinach szwendania się po mieście zmógł nas głód (jakim cudem dopiero po kilku godzinach, a nie w 15 minut po obiedzie, to nie wiem 😉 ), zjedliśmy małe co nieco w postaci smażonego tofu, pierożków i wieprzowiny na grillowanych kiełkach dochodząc do wniosku, że dopchniemy jednak jakimś czymś na China Town – no być i nie spróbować – toż to grzech! I tu małe zdziwienie – Kobe chyba jednak chodzi wcześnie spać, a w szczególności interesująca nas w danym momencie jedzeniownia. Trudno – w sklepie kupiliśmy suszoną wołowinę i sake i rozsiedliśmy się na naszym balkonie podziwiając Kobe nocą.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od ptysia z budyniem i kawy oraz od odwiedzenia monumentu upamiętniającego trzęsienie ziemi w 1995 roku, które zrównało miasto z ziemią. Jest to po prostu odpowiednio zabezpieczony, opatrzony tablicami oraz projekcją audio-wizualną fragment zniszczonego nabrzeża. Przy okazji pobytu w tym pięknym, odbudowanym od zera(!) jest obowiązkowy punkt do zobaczenia. Godnym największego podziwu jest fakt, że miasto, cała społeczność przystąpiła do działań odbudowy/pomocy praktycznie natychmiast po kataklizmie. Coś niesamowitego.
Ponieważ mieliśmy niewiele czasu do odjazdu naszego pociągu do kolejnego punktu, wróciliśmy tylko na moment do China Town szybko coś przegryźć (no być, a nie skosztować – toż to grzech;) i szok: setki dzieciaków! Miałam wrażenie, że już mienią mi się w oczach. Okazało się, że wraz z początkiem Golden Weeku szkoły mają organizowane wycieczki. Słowo daję, miałam wrażenie, że wszystkie szkoły z Kobe zrobiły w tym samym momencie najazd na „chińską ulicę”. Łebek przy łebku. Dla mnie – horror. Kupiliśmy sobie jakieś paskudztwo „na spróbowanie”, a że z butów nas delikatnie mówiąc nie wyrwało, to i odechciało nam się dalszych eksperymentów. Poza tym ucieczka od tego dzikiego tłumu stała się kwestią priorytetową.
Krótki spacer po nabrzeżu i siup! Shinkansen do Miasta Róż! Tam czekały nas niesamowite spotkania oraz pobyt… w prawdziwym japońskim domu i mieszkanie wraz z rodziną. Ciekawi wrażeń? #staytunned