Nie ma co ukrywać… tęsknię za Japonią przeokrutnie. W zasadzie wiedziałam, że tę podróż „odchoruję emocjonalnie”, jednak nie sądziłam, że aż tak. Póki co żaden kraj, żaden ląd, ani żadna nacja nie zrobiła na mnie tak ogromnego wrażenia. A ponieważ tęsknotę najlepiej odzwierciedlam w garach, to w moim domu zapanował iście „japoński styl”. Serio. M nie je nic oprocz ryżu i ryb, a ja tak straciłam apetyt, że nie jem prawie nic… oprócz ryżu i krów 😉
O Japonii myślę, Japonią żyję, o Japonii śnię – i tak właśnie dzisiejszy sen wywołał wspomnienia jak żywe z Osaki i przy okazji zmobilizował do kolejnego podejścia do dania od nazwie okonomiyaki. Ale, zanim oczywiście sprzedam Wam mój patent na okonomiyaki „jak z Osaki”, czeka Was garść moich wspomnień.
Na trasie podróży było to 3 miejsce – tak, wiem, jestem Wam winna dwa poprzednie, jednak oba teksty w moich oczach jeszcze nie dojrzały do prezentacji.
Tak czy inaczej w Osace wylądowaliśmy wieczorem. Grzecznie zameldowaliśmy się w hotelu, wchodzimy do pokoju, odsłaniamy zasłony i… ZONK! No kurczę, okno jakby jest, ale w sumie go nie ma… mamy widok na betonową ścianę – jakieś 30 cm od „naszej” ściany. Szybka decyzja – wyjaśniliśmy na recepcji, że pokój super, tylko widok nie do końca taki, jaki sobie wymarzyliśmy. Na szczęście problemów nie było i pokój nam zmieniono. Szybki prysznic i dawaj! „Na miasto”. Celem oczywiście była Namba – dzielnica Osaki składająca się głównie z restauracji, klubów, sklepów i streetfoodu. Muszę przyznać, że byłam jednak nieco oszołomiona światłami, hałasem, tym, że wszystko wokół mnie gada/śpiewa/macha/pachnie albo robi to wszystko na raz. Niby wiedziałam, czego się spodziewać, ale chyba jednak nie AŻ TAK. Wszystkie zmysły przeżyły skomasowany atak 🙂
I… tutaj muszę przyznać, że M był doskonale przygotowany – praktycznie od razu trafiliśmy do świetnej restauracji. A jak Osaka, to oczywiście takoyaki i wspominane już wcześniej okonomiyaki. Takoyaki to taki symbol osakańskej kuchni. Są to kulki z ciasta bardzo podobnego do naszego naleśnikowego z dodatkiem proszku do pieczenia i kawałkami ośmiornicy w środku. W Krakowie były podejścia do tego dania, jednak – będę niemiło szczera – była to jakaś kompletna katastrofa. Przyznam, że nie wiem, czy obecnie można je gdzieś zjeść w okolicach Grodu Kraka w „jadalnej” formie. W zasadzie w jakiejkolwiek formie. Zresztą w Osace też mieliśmy (nie)przyjemność jedzenia w formie paskudnej 😉 Cała tajemnica takoyaków polega na chrupiącej, dosyć sztywnej skórce i mięciutkim, rozpływającym się wręcz środku… ok… ale tutaj akurat nie o tym miało być 😉 Takoyaki doczekają się swojej historii jak w końcu dotrze do mnie maszynka do ich smażenia…
Drugi dzień w Osace powitał nas strumieniami deszczu i śniadankiem w postaci… bułeczki ptysiowej z kremem jajeczno-waniliowym z sieci sklepów „Seven-Eleven”. Jak babcię kocham, za te bułeczki będę się smażyć w fitnessowym piekle albo już do śmierci będę trenować na ergometrze (szczerze nienawidzę), ale były obłędne! Tak, wiem, sama „chemia”, sam biały cukier z tłuszczem, ale… to było coś prze-pysz-ne-go. Kolejny punkt programu do zrobienia w domu. Serio, serio, jak tylko myślę o tych wielkich ptysiach, to dostaję ślinotoku. Ach..!
Po takim śniadanku żadna pogoda nie była straszna. Dziarsko ruszyliśmy na dół, z uśmiechem przyjęliśmy od pani z recepcji życzenia miłego zwiedzania wraz z ogromnymi parasolami i w drogę 🙂 fajne były te parasole – z przejrzystego plastiku więc dało się podziwiać to, co nad głową bez konieczności kąpieli.
Na szybko obejrzeliśmy zamek w Osace i szybko doszliśmy do wniosku, że a) jesteśmy głodni (cóż za nowość), b) to jest idealna pogoda na zwiedzenie oceanarium. W drodze do Oceanarium postanowiliśmy zjeść obiad w dworcowej knajpie – po prostu mieliśmy postanowienie, że będziemy kosztować wszystkiego i wszędzie. I powiem szczerze tak… życzyłabym sobie takiego jedzenia w lokalnych dworcowych przybytkach. Pyszny ramen – o ramenie też jeszcze będzie w nieco innym kontekście (serio, jak mi jeszcze raz któryś z krakowskich kucharzy powie, że robi świetny ramen to się grubo zastanowię, czy się roześmiać, czy rozpłakać). Do tego był ryż z jajkiem oraz ryż w wieprzowiną. Wszystko w towarzystwie zupełnie przyzwoitych lokalnych pikli.
Najedzeni pod korek ruszyliśmy na podbój oceanarium. Bilety to tego pięknego podwodnego świata kupiliśmy na stacji metra u kierownika stacji. TUTAJ może poczytać o zasadach nabywania biletów i różnych dodatkowych atrakcjach „na bilecie”. Samo oceanarium – bajeczne. Można podziwiać wszelkiej maści wodne i podwodne stwory. Od maleńkich kolorowych meduz, poprzez ogromne kraby (ileeee jedzenia!) aż po rekiny. A na koniec można było „pobawić się” z płaszczką 😉 Pod koniec trasy zwiedzania w otwartym basenie pływają sobie różne potwory i można ich dotknąć. Niektóre są bardzo towarzyskie i wręcz domagają się „pieszczot”, inne zaś tak niekoniecznie. Samo ich spojrzenie lekko zniechęcało do pakowania rąk do wody 😉
Na koniec dnia wybraliśmy się jeszcze na ponoć największy na świecie diabelski młyn. Cholerne, diabelskie koło mające 120 metrów wysokości. Gdzieś tak w połowie trasy zastanawiałam się, co przy moim lęku wysokości i przestrzeni i wizjach katastroficznych mną kierowało, że dałam się na to namówić… Ale widok… zobaczcie sami. Mimo trzęsących się nóg stwierdzam: było warto 🙂
Dzień zakończyliśmy ponownie na Nambie, nieco bardziej pustej. Nie balowaliśmy za bardzo, bo rano czekał nas kolejny etap podróży, czyli Kobe, ale pierożki, takoyaki i trochę piwa bez problemu w siebie zmieściliśmy
A tymczasem, dla wytrwałych, przepis 🙂
Okonomiyaki
Muszę powiedzieć, że miałam do nich kilka podejść, zanim poczułam się usatysfakcjonowana. Ponieważ w tłumaczeniu nazwa tego dania oznacza „usmaż co lubisz” i ja usmażyłam co lubię zachowując formę i smak zapamiętany z Osaki. Moje danie jest w stylu Kensei, czyli wszystkie składniki są ze sobą wymieszane. Istnieje jeszcze jeden główny styl okonomiyaki zwany Hiroszima – tutaj składniki układane są warstwowo. Na pewno jeszcze o nim wspomnę przy okazji artykułu na temat Hiroszimy i wyspy Itsukushima. Wszystkie podane tutaj przeze mnie składniki dostępne są w Polsce w sklepach zarówno stacjonarnych, jak i internetowych
Składniki na posiłek dla dwóch osób:
100 g mąki
160 g wody*
2 jajka
1 łyżeczka dashi w proszku
½ łyżeczki proszku do pieczenia
½ łyżeczki soli
100 g surowego tuńczyka
Garść kapelusików grzybków nameshi
½ główka młodej kapusty włoskiej lub kapusty pekińskiej (bardziej smakowała mi wersja z kapustą włoską)
4-5 plasterków marynowanego imbiru
Drobno posiekana cebulka dymka
10-15 dag wędzonego surowego boczku
Japoński majonez
Sos do okonomiyaki
Katsoubushi
Olej (neutralny w smaku) do smażenia
Przygotowanie:
Ponieważ sama nie jestem jeszcze posiadaczką specjalnej blachy, specjały te przygotowałam na małej patelni do omletów.
- Tuńczyka pokroiłam w drobną kostkę i wraz z grzybkami nameshi lekko podsmażyłam
- Z mąki, wody, jajek, dashi w proszku oraz soli przygotowałam ciasto – coś jak „nasze ciasto naleśnikowe”
- Kapustę drobno poszatkowałam i dodatkowo pokroiłam tak, aby nie ciągnęły się zbyt długie kapuściane nitki. Marynowany imbir drobno posiekałam
- Dodałam część posiekanej dymki i wszystkie elementy „ciasta” dokładnie wymieszałam
- Na patelni rozgrzałam 2 łyżki oleju. Ciasto rozdzieliłam na pół.
- Umieściłam ciasto na patelni. Z wierzchu ułożyłam plastry wędzonego boczku. Smażyłam na średnim ogniu pod przykryciem do momentu zrumienienia się ciasta.
- Ostrożnie obróciłam na drugą stronę – boczkiem w dół i smażyłam 4-5 minut – do zrumienienia się boczku. Następnie obróciłam ponownie (boczkiem do góry) i dosmażyłam na rumiano.
- Serwowałam polane „w kratkę” majonezem i sosem do okonomiyaki oraz posypane płatkami katsoubushi i resztą posiekanej dymki.
Płatki katsoubushi pięknie wyglądają na gorącym daniu, ponieważ pod wpływem ruchów powietrza pięknie falują.
*Zamiast wody można dodać przygotowany bulion w domu bulion dashi, ma który przepis znajduje się TUTAJ. Wtedy nie dodajemy dashi w proszku