Ten wyjątkowo mroźny weekend postanowiliśmy spędzić sobie na naszej Wsi. Plany miałam niezwykle ambitne, ale po w wczorajszym „cooking on fire” i chyba zbyt dużej ilości dobrego piwa, niedzielę spędzamy jako „dzień w pidżamach”. Zresztą… kiedyś trzeba pozwolić sobie na takie leniuchowanie i porządnie wypocząć. Niezbyt często, ale czasem lubię. Drugą natomiast rzeczą, na  którą czasem bezwzględnie należy sobie pozwolić są gofry. Pyszne, chrupiące, pachnące, gorące gofry.

Zawsze, gdy jem gofry przypomina mi się, jak jako dziecko jeździłam z moją Mamą do naszych przyjaciół do Muszyny. Mieli oni piękny drewniany dom spory kawałek od centrum miasteczka. Z tym domem i innymi wyjazdami mam wiele fajnych wspomnień, ale dziś koncentruję się na gofrach. Otóż razem z moją Mamą w lecie chodziłyśmy popołudniami na muszyński rynek na gofry właśnie. Pamiętam ich smak do dziś. Puchate, lekko chrupiące. Ja najbardziej lubiłam z bitą śmietaną, borówkami i czekoladą. Podczas tych „wypraw” moja Mama oczywiście nudziła się niemiłosiernie, w związku z czym śpiewała sobie pod nosem. A ja, jako dziecię o pamięci słonia i uszach trolla dosyć szybko przyswoiłam sobie taką oto piosenkę:

„Raz tutaj jestem, a raz tam,
Bo zdolność przenoszenia mam.
Materię czuję tak jak pies,
Od razu widzę co w niej jest…
Bez mikroskopu widzę atomy,
Widzę elektron co mknie jak szalony.
Widzę i prąd, co po drucie gdzieś płynie,
Widzę co robią wirusy. Tfu świnie!!

Na księżyc chyba kopnę się,
Z prędkością światła albo w dwie,
Uwielbiam tak na cały gaz,
Podróże w relatywny czas.
Czasami jednak coś we mnie się zatnie,
Tak nielogicznie, nieadekwatnie.

Wiatr szumu skrzydeł kopytem się zbłaźnił,
A ja jestem chorą, durną wyobraźnią…”

I teraz moi Kochani wyobraźcie sobie siedmiolatkę wykonującą ten oto górnolotny utwór na szkolnym konkursie piosenki dla pierwszaków… Nie, nie wygrałam 🙂

Wiecie, że do tej pory, gdy robię gofry śpiewam to sobie? I od razu czuję zapach tamtych muszyńkich gofrów, czuję smak borówek i mam przed oczami uśmiechniętą buzię mojej Mamy <3 To są te chwile dzieciństwa, za którymi człowiek czasem tak strasznie tęskni. Za zapachem tamtejszego powietrza, podmuchem wiatru we włosach i takim bezgranicznym poczuciem miłości i bezpieczeństwa. I taką właśnie „podróż w relatywny czas” zapewniłam dziś nam dzięki najlepszym gofrom.

Dobrych proporcji do tego smakołyku szukałam już od dłuższego czasu i chyba w końcu znalazłam. Swoją drogą, muszę sobie tutaj na wieś sprawić jakąś małą wagę kuchenną, bo wyjątkowo nie lubię jednostki miary w postaci „szklanki” 🙂

Składniki:
2 szklanki mąki,
2 jajka
2 szklanki mleka
1 łyżeczka proszku do pieczenia
Szczypta soli
1 łyżeczka cukru
3 łyżki oleju
3 łyżki oliwy.

Dodatki: bita śmietana, owoce, orzechy

Przygotowanie:
Żółtka oddzielamy od białek i umieszczamy w sporej misce. Białka ubijamy na sztywną pianę.

Do żółtek dodajemy mąkę, mleko, proszek do pieczenia, olej, oliwę, sól i cukier i wszystko miksujemy na gładziutkie ciasto. Powinno ono mieć konsystencję ciasta naleśnikowego lub może być nieznacznie gęstsze.

Następnie dodajemy pianę z białek i wszystko dokładnie mieszamy.

Pieczemy w gofrownicy na złoto. I to tyle…

Pozostaje jedynie ubić śmietaną, zatrzeć czekoladę i umyć owoce 🙂

Bon apetit!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *