Ciąg dalszy festiwalu, czyli Qualita – strach się bać ;).
Muszę przyznać, że po „albertyńskich” doświadczeniach szłam na tą kolację ciut niechętnie. Kurczę – myślałam sobie – dwa piekielne rozczarowania kulinarne wieczór w wieczór to mogłoby być trochę za dużo 😉
Na dzień dobry (a raczej dobry wieczór) zostaliśmy poczęstowani „drinkiem – niespodzianką”, a było to martini z tonikiem. Nie ma się co rozwodzić – martini, to martini, tonic to tonic. Ładnie podany, przez miłą kelnerkę. Bardzo przyjemny gest na początek kolacji. Następnie przed nami pojawiały się kolejne dania:
- Boczek marynowany obsmażany, mus jabłkowy, wiśnie i borowiki peklowane, pumpernikiel – przystawka pyszna, idealnie przyrządzony boczek, fajnie komponujące się dodatki. Bardzo smacznym akcentem nadającym daniu charakter był skruszony, lekko podsuszony pumpernikiel. Danie naprawdę bardzo smaczne, choć cena „katalogowa” za nie (25 pln) jest trochę przesadzona. I choć niczego mi nie urwało (na całe szczęście 😉 ), to tą przystawkę oceniam bardzo pozytywnie.
EDIT: jeden minus. Za pomysł na talerz, na którym danie zostało zaserwowane wysłałabym do piekła. Albo co najmniej pod samą tablicę, po której ktoś namiętnie szorowałby pazurami. Albo styropianem. Sam talerz bardzo ładny, jednak jego porowata powierzchnia absolutnie nie nadaje się do podawania potraw, które trzeba kroić nożem. Jak babcię kocham, cierpnie mi szczęka na samo wspomnienie tego odgłosu. - Przegrzebek z kremem z raków, puree ze świeżego ogórka, czerwona kapusta – nooo… i tu mi już prawie, że urwało. Przegrzebek – w punkt, a krem z raków…? O mamusiu kochana. Mistrzostwo świata. Co prawda „puree ze świeżego ogórka” powinno raczej nosić miano „pianki ze świeżego ogórka”, jednak całe danie skomponowane mistrzowsko. No i ten sos… z tych raków. Słowo daję, że będzie mi śnił po nocach dopóki sama choć podobnego nie przyrządzę. I będą to sny przepiękne 😉
No i znów jeden malutki minusik za sposób podania. Wyciąganie tego przegrzebka z talerza głębokiego niczym studnia przepastna wymagało gimnastyki. Talerz – do wymiany
- Zupa z pieczonego buraka i ogórka małosolnego, sorbet z limony – gęsty krem w przepięknym kolorze z kontrastową łezką sorbetu z limony wyglądał bajecznie. Podobnie zresztą smakował. Połączenie nie tylko faktur i konsystencji (idealnie gładziutki krem z lekko porowatym sorbetem), ale i temperatur naprawdę zdało egzamin. Bardzo smaczne danie godne polecenia każdemu.
- Jagnięcina kotlet, jaglany pasztet, aroniowy demi glace – no i na tym daniu zachwyty się skończyły, a szkoda, bo jagnięcinę uwielbiam, a jaglany pasztet wyglądał bardzo obiecująco. Mięso zdecydowanie przeciągnięte, jestem pewna, że było odgrzewane. No nie ma się nad czym rozwodzić – jagnię schrzanione. Pasztet jaglany zdecydowanie za twardy a aroniowy demi glace choć sam w sobie bardzo smaczny zdominował całe danie. I wyszło z tego, że pamiętam tylko twarde mięso w kwaśnym sosie, a chyba nie o to chodziło. Danie z dużym potencjałem, jednak coś poszło z nim zdecydowanie nie tak. Szkoda.
- Makaronik, mus z czekolady i konfitury z czarnego bzu, kruszonka czekoladowa – smaczne, poprawne, ładne makaroniki. Niewątpliwego uroku deserowi nadał świeży bratek. I w zasadzie tyle. Jadłam setki takich musów i makaroników. A biorąc pod uwagę fakt, że sama przyrządzam doskonałe musy, to w tym względzie zdecydowanie ciężko mnie zadowolić. Ale, ale, absolutnym „sztosem” (jak to mawia młodzież) w tym deserze była truskawka w lukrze, która sama w sobie podana z ciekawymi, świeżymi dodatkami byłaby cudownym słodkim smakołykiem. Tak czy siak, mam na nią pomysł, więc niecierpliwie czekam na sezon 😉
Na sam koniec kolacji otrzymaliśmy od Chefa „prezent” w postaci digestiva. Był to bardzo smaczny miodowo, lekko ziołowy likier, jednak z ręką na sercu muszę przyznać, że zwyczajnie zapomniałam zapytać, cóż to konkretnie było. Miły gest, pyszny napitek. Czego chcieć na koniec jedzenia więcej 😀
Posumowanie i ocena ogólna: muszę przyznać, że tym razem nie wyszłam wściekła jak osa z chęcią utopienia jedzeniowego smutku (i przy okazji kucharza) w morzu wina, jednak do miana „Fine” jeszcze odrobinkę brakuje (choć przegrzebek i krem były już bardzo bardzo blisko). Sama restauracja mieści się w zasadzie w hallu hotelowym, więc goście hotelowi mieszają się z gośćmi „wyłącznie” restauracyjnymi. Brakuje intymności. Jest to miejsce prędzej na lunch/kolację biznesową, niż na romantyczne chwile we dwoje.
Uprzejma, profesjonalna, dyskretna i niespoufalająca się obsługa to wielki plus dla tego lokalu.
Ładna zastawa, choć niekoniecznie dobrze dobierana do rodzaju serwowanych dań. Ładne, czyste i przede wszystkim niezniszczone szkło. Białe, wyprasowane na blachę bieżniki na stołach i nienachlana „zielenina” sprawiają, że stoły wyglądają czysto i schludnie. Do tego interesująca karta win, choć z nóg raczej nie zwalająca.
Przy dogodnej i sprzyjającej okazji będę o tej restauracji pamiętać i będą ją brać pod uwagę.