Uwielbiam wszelkie festiwale restauracyjne, a że trwa właśnie Fine Dining Week, to wraz z M skusiliśmy się na kilka opcji. Wczoraj padło na słynną Albertinę i… no zobaczcie sami.
Bardzo podobało mi się menu. Do niego odpowiedni dobór win, więc czekałam na tą kolację niecierpliwie i leciałam do Albertiny prawie jak na skrzydłach. Nieco zdziwił mnie fakt, że w środku festiwalowego tygodnia restauracja świeci pustkami (słowo – była jedynie nasza dwójka), ale starałam się nie zrażać.
Na powitanie amouse bouche w postaci roladki z kurczaka z karczochem. Zamysł podania śliczny, sam starter smaczny. Bez fajerwerków w żadną stronę. Zwyczajnie dobry, choć troszeczkę za zimny. Szkoda, że zaserwowany na mocno przechodzonym i zrysowanym talerzu. I to właściwie zwróciło niestety moją uwagę na kilka szczegółów – zajechane szkło, niektóre kieliszki aż matowe od katowania w zmywarce o co najmniej kilka razy za dużo. Porysowane szklanki na wodę, brudne lampki udające kryształowe i wymięte obrusy – no nie jest to najlepszy pomysł. Ok. Miało być o jedzeniu. I tak przed nami lądowały kolejno dania:
- Tatar z tuńczyka / Ponzu / Galaretka z Prosecco / Awokado / Mus z chrzanu / Werbena cytrynowa – galaretka z Prosecco była super. Sam zamysł dania fajny. I słowo daję, że nie wiem, jak można spierniczyć danie tak proste i z takim potencjałem. Tzn. wiem jak. Można je przygotować w najlepszym przypadku rano i wstawić niezabezpieczone do lodówki. Tatar po prostu i śmierdział, i smakował mówiąc kolokwialnie „lodówką”. Szkoda, bo tuńczyk to naprawdę dobre mięso i żal je podawać w takiej formie. A surowizna w stanie świeżości wątpliwym – no cóż. Nie, nie i jeszcze raz nie!
- . Krem z kalafiora / Pieczony czosnek / Wędzone żółtko – Odrobinkę niedoprawiony, jednak mus z pieczonego czosnku i wędzone żółtko zdały egzamin. Żółtko było ciut przesuszone, ale ogólnie danie akceptowalne.
- Filet z halibuta / Kuskus z sepią / Salsefia / Sos z cytrusów – no i tu zaczynają się prawdziwe schody. Ryba przygotowana w miarę dobrze, ale… doprawiał ją chyba kompletnie niewidomy kucharz. Jeden kęs słony tak, że niejadalny, kolejny kęs niedoprawiony kompletnie. I znów ten nieszczęsny posmak „lodówki”. Kuskus suchy na wiór, bez smaku. Nie wiem ile leżał, ale zdecydowanie za długo. M mówił, że sos z cytrusów trochę wg niego to wszystko ratował. Wg mnie za to danie nie do uratowania i po prostu niedobre. Oh pardon. Smakowała mi pieczona salsefia. To jednak troszeczkę za mało.
- Intermezzo – granita limonkowa. Coś, co już naprawdę trudno spierniczyć. Przyjemnie oczyściła kubki smakowe, choć znów przewinął się posmaczek „lodówki”.
- Pieczona przepiórka z chili / Kiszona kalarepa / Zabaione jabłkowe / Pieczony por – po kolei. Przepiórka – z chili tylko w nazwie. Niedoprawiona, choć kruchość mięsa w porządku. Smutna skórka na przepiórczej piersi nie była zbyt apetyczna, choć trzeba przyznać, że smak mięsa ładnie komponował się z jabłkowym zabaione. Pieczony por – uwielbiam pory w każdej postaci, ale podpieczenie i zaserwowanie zbyt grubego plastra sprawia, że robi się on średnio jadalny. Trudny do po krojenia i włóknisty. Do tego miało być coś w stylu chipsa z boczku. Było. Wysuszone na wiór, twarde jak kamień, zdecydowanie za grube coś, co miało tym chipsem być. I znów. Pomysł bardzo ciekawy, wykonanie – no matko jedyna. NIE! Ewidentnie zabrakło umiejętności i techniki.
- Mandarynka gotowana w likierze Cointreau / Tapioka / Mleko kokosowe – gwóźdź do trumny. I to po całości, ponieważ tutaj zawiódł nawet produkt. Złej jakości i zwyczajnie niedobrej mandarynki nie da się uratować niczym. Znów Coitreau chyba tylko w nazwie. Nie wiem, kto wpadł na szatański pomysł położenia pianki (słabo zresztą ubitej) na chips z tapioki ale informuję: ten pomysł jest ZŁY. BARDZO ZŁY! Po paru króciutkich minutach z chipsa zrobiła się nieapetyczna paciaja. A wracając do mandarynki – była tak zimna, że zęby bolą mnie na samo wspomnienie.
Cóż mogę powiedzieć. Dobór win byłby niezwykle trafiony, gdyby te dania były takie, jak powinny. Mnie osobiście niezwykłą frajdę sprawiło nasze srebrnogórskie Cuvee do kremu kalafiorowego. Zagrało cudnie.
Przemiła obsługa kelnerska – nienachlana fullprofeska. Dziękuję Panu Kelnerowi, że wysłuchał uwag i zanotował je. Chłopie, nawet jeśli pomyślałeś sobie przy okazji, że jestem wstrętną pindą, a kartka wylądowała w koszu za rogiem, to i tak dzięki za pokerfejsa 😉 Profesjonalizm to profesjonalizm i to się ceni.
Podsumowując. Może i nie spodziewałam się dań na miarę przyjęcia Gali Oskarowej, jednak oczekiwałam dobrego, rzetelnego jedzenia. A tymczasem wszystko „na odwal się”. Nie interesuje mnie, że Chef był akurat nieobecny, a dania były przygotowywane jedynie wg jego wytycznych. Jeżeli ktoś się chwali swoim autorskim menu, to powinien przynajmniej dopilnowywać, żeby załoga tych dań nie spieprzyła po całości, co miało miejsce wczoraj. Do tego to wszystko zaserwowane na zrysowanych talerzach, w zużytym szkle, na wymiętym obrusie. Podejrzewam, że gdybym na nieszczęście kuchni zamówiła a’la carte coś pokroju combra z jelenia, ekipa wpadłaby w najprawdziwszą PANIKĘ. Niech kamień kucharzom i podkuchennym spadnie z serca – nie zaryzykuję. Jestem rozczarowana i zirytowana ogólnie rzecz ujmując postawą restauratora, który naprawdę swoich gości ma chyba w nosie serwując im coś takiego na takiej zastawie.
Droga Albertino… Dlaczego? 🙁